Szef rządu Koalicji 13 grudnia postanowił zabrać głos w sprawie zbliżających się wyborów prezydenckich.

„Kto będzie naszym kandydatem w wyborach prezydenckich? Tę decyzję ogłosimy 7 grudnia, na Śląsku” – napisał Tusk w mediach społecznościowych.

„Będzie to ktoś, kto, po pierwsze, nadaje się najlepiej na ten urząd, po drugie - ma największe szanse na wygranie, po trzecie - nie będę to ja. Naprawdę!” – dodał lider PO załączając na końcu emotikona z uśmiechniętą miną, czym de facto sam odebrał jakąkolwiek powagę swemu komunikatowi.

Problem w tym, że na przestrzeni lat, Donald Tusk zbyt wiele obiecywał Polakom takich spraw, które nigdy nie spotkały się z rzeczywistością - od zapewnień, że nie będzie uciekał do Brukseli opuszczając stery polskiego rządu poczynając, a na niskich cenach benzyny z ostatniej kampanii kończąc – by teraz ktokolwiek rozsądny uwierzył w obietnicę niekandydowania szefa KO w wyborach prezydenckich.

Póki co, sporym sukcesem „demokracji walczącej” i tak jest fakt, że przynajmniej na razie premier Tusk nie unieważnił w swoim stylu pozostałych potencjalnych kandydatów z innych opcji politycznych.