Fronda.pl: Zakończyła się druga sesja Zgromadzenia Synodu Biskupów poświęconego synodalności. Choć to sesja „finałowa”, trudno oprzeć się wrażeniu, że cieszyła się znacznie mniejszym zainteresowaniem niż poprzednia. Synod budzi już mniej emocji wśród katolików, zarówno tych spodziewających się po nim jakiegoś przełomu, jak i tych, którzy obawiają się jego konsekwencji. Kluczowe decyzje - zgoda na błogosławienie związków homoseksualnych, marginalizacja Mszy świętej w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego czy odłożenie sprawy święceń diakonatu dla kobiet - dokonują się obok synodu. Obserwując w Rzymie zgromadzenie biskupów, miał Pan Redaktor przekonanie, że rzeczywiście decyduje ono o przyszłości Kościoła, czy jednak, że ten trzyletni proces synodalny był raczej „zasłoną dymną” dla realizacji wcześniej przygotowanej agendy?
Paweł Chmielewski, publicysta PCh24.pl: W lutym 2024 roku papież Franciszek ogłosił powołanie 10 komisji, które mają przygotować faktyczną reformę Kościoła. Wcześniej powstały już inne dwie. Mamy zatem w sumie 12 eksperckich gremiów, które de facto w całkowitej niezależności od synodu pracują nad konkretnymi dokumentami, które w połowie 2025 roku zostaną przekazane papieżowi i będą zawierać twarde propozycje zmian. W jakiejś mierze te propozycje będą pewnie korespondować z tym, co mówiono podczas procesu synodalnego; ostatecznie mamy jednak do czynienia z pracą gremiów zależnych tylko od Kurii Rzymskiej. W tym sensie trzyletni proces synodalny był bardziej „szkołą rozmowy” niż próbą wprowadzenia w Kościele jakichś rzeczywistych reform, bo te opracują właśnie komisje. Skoro synod nie miał i nie ma nad nimi kontroli, uprawniony będzie wniosek, że cały ten długi proces był raczej obojętny z perspektywy konkretnych zmian. Agenda powstała gdzie indziej i zostanie gdzie indziej zrealizowana. Niemniej jednak zmiany, jakie zaproponował synod w „Dokumencie finalnym” są daleko idące i znaczące. Stąd ten głos synodalny będzie na pewno ważnym wzmocnieniem dla „legitymizacji” reform i jak sądzę – o to w tym chodziło, o quasi „oddolne” uprawnienie do zmian.
Kiedy kończyła się pierwsza sesja zgromadzenia synodalnego, przewodniczący Episkopatu Niemiec bp Georg Bätzing z ogromną satysfakcją ogłosił, że poruszone zostały wszystkie ważne tematy niemieckiej Drogi Synodalnej. Relacjonując tegoroczne zgromadzenie, zwrócił Pan Redaktor uwagę na nieco mniej entuzjastyczne wystąpienie bpa Franza-Josefa Overbecka, który przyznał, że „Niemcy nie są zadowoleni z ogólnych haseł, ale oczekują konkretnych rozwiązań strukturalnych”. Udało się powstrzymać przeniesienie na grunt Kościoła powszechnego szokujących postulatów, które pojawiły się w ramach niemieckiej Drogi Synodalnej?
Niemcy oczekiwali więcej, ale to nie znaczy, że dostali mało. W 2023 roku Franciszek i Fernández ogłosili „Fiducia supplicans” o błogosławieniu par LGBT, co zdecydowanie wzmacnia „kierunek duszpasterski”, jaki w tej sprawie przyjęto za Odrą. Dla Niemców absolutnie fundamentalna jest też tzw. kwestia kobiet. Owszem, synod nie decyduje o diakonacie, ale kardynał Fernández wyraźnie zapowiedział danie kobietom „więcej przestrzeni” w kwestiach decyzyjnych, a to jest realizacja niemieckiego postulatu. W RFN oczekiwano, że synod doprowadzi do pełnej decentralizacji doktrynalnej, to znaczy do nadania poszczególnym krajom autonomii, tak, by mogli w swoim kraju wprowadzać to, co im się podoba. Do tego nie doszło, ale z niemieckiej perspektywy jest ważne, że nie ma też mowy o zahamowaniu już istniejących tendencji odśrodkowych; wiele wyrażeń „Dokumentu finalnego” wprost wspiera atomizację, na przykład mówienie o „różnym tempie” w jakim mogą się rozwijać Kościoły w różnych krajach. W RFN i tak od dawna buduje się swoisty katolicyzm germański i synod o synodalności tego nie zatrzymał; raczej to ułatwił.
Poważne obawy o konsekwencje Synodu o synodalności dla przyszłości Kościoła ma kard. Joseph Zen, w którego przekonaniu „celem tego zgromadzenia było obalenie hierarchicznej struktury Kościoła i wprowadzenie systemu demokratycznego”. Rzeczywiście możemy dziś mówić o procesie demokratyzacji Kościoła? Po tym Synodzie rola biskupów nie będzie już taka sama?
Synod postawił mocny nacisk na wprowadzanie na różnych szczeblach życia kościelnego gremiów konsultacyjnych. Nie szedłbym aż tak daleko, jak kardynał Zen. Chodzi jednak o to, by biskupi musieli obligatoryjnie pytać o zdanie rozmaite komitety i grupy, zanim podejmą ważne decyzje. Teoretycznie nie ma w tym nic złego, problem jednak pojawia się wtedy, kiedy biskup będzie mieć inne zdanie niż dany komitet. Jeżeli zdarzy się to raz, w porządku; ale drugi, trzeci, czwarty? Może to prowadzić do poważnych napięć i w praktyce prowadzić do samoograniczania biskupa, który będzie wolał zrezygnować z własnego zdania na rzecz spokoju w diecezji i pójścia za opinią większości. To dość niebezpieczne, choć wiele zależy od konkretnej sytuacji w diecezji. Większym problemem jest pomysł nadawania mocniejszego autorytetu Konferencjom Episkopatu. To może doprowadzić do ograniczenia władzy biskupa, a taki postulat, niestety, pojawił się w „Dokumencie finalnym”.
Kiedy po zakończeniu pierwszej sesji Synodu pytałem kard. Gerharda Müllera o możliwy proces pewnej „anglikanizacji” Kościoła, po którym w zewnętrznie jednej wspólnocie będą funkcjonowały różne doktryny, były prefekt Kongregacji Nauki Wiary stanowczo podkreślił, że byłoby to „częściowe zniszczenia” Kościoła. Dziś to zniszczenie zdaje się bardziej realne. „Synod stawia sprawę jasno: Nadchodzi decentralizacja” – napisał Pan po zorganizowanej w ub. środę konferencji synodalnej. Rozbicie jedności doktrynalnej w Kościele katolickim jest już nieuchronne?
Decentralizacja Kościoła jest faktem od 2013 roku. W swojej pierwszej adhortacji „Evangelii gaudium” Franciszek napisał, że oczekuje „zdrowej decentralizacji” Kościoła, przyznawania „pewnego autentycznego autorytetu doktrynalnego” konferencjom episkopatów oraz że ci, którzy „śnią o monolitycznej doktrynie” powinni się obudzić. Jak napisał, tak działał. Za jego pontyfikatu sformalizowano wiele praktyk, jak udzielanie Komunii św. rozwodnikom i niektórym protestantom czy błogosławienie par LGBT. W tym momencie w różnych krajach mamy do czynienia z różnym rozumieniem spraw moralnych, grzechu, a nawet zagadnień eklezjologicznych. Synod o synodalności tylko to pogłębia, wskazując na konieczność „adaptacji kulturowych” w przekazie wiary. Takie adaptacje, owszem, są same w sobie konieczne, ale od dawna idą za daleko – i to się niestety będzie tylko umacniać. W tym właśnie sensie Kościół zaczyna iść drogą anglikanizmu, czyli przyjęcia tylko kilku „podstawowych prawd”, wokół których narastają różne odrębne rozwiązania lokalne. Mamy do czynienia z prymatem jedności socjologicznej nad jednością wiary. Czy to droga do zniszczenia Kościoła, nie wiem, bo Kościół nie może zostać zniszczony – to element naszej wiary. Nie mniej jednak wiele będzie się zmieniać, a wszystko zależy od szczegółowych propozycji komisji powołanych przez Franciszka.
Na początku zgromadzenia kard. Manuel Fernández dał konserwatywnym katolikom powód do odetchnięcia z ulgą. Prefekt Dykasterii Nauki Wiary ogłosił, że nie ma miejsca na zgodę Magisterium w sprawie dostępu kobiet do święceń diakonatu. Zaznacza Pan jednak w jednym ze swoich tekstów, iż „jeżeli ktoś myśli, że wraz z tegorocznym Synodem o Synodalności próba wprowadzenia do Kościoła katolickiego żeńskich diakonis zakończy się – nic bardziej mylnego”, bo na razie progresiści przygotowują grunt, by w przyszłości ich wprowadzenie nie wywołało nadmiernego oporu. Skąd to przekonanie?
Kardynał Fernández bardzo wyraźnie stwierdził, że brak zgody na diakonat kobiet jest „obecnym” brakiem zgody, to znaczy w przyszłości może się zmienić. Podczas ostatniego tygodnia synodu spotkał się nawet z około 80 uczestnikami obrad i zapewnił, że Franciszek pozostawił „otwarte drzwi” do wprowadzenia żeńskiego diakonatu. Tak też zapisano w „Dokumencie finalnym”, że sprawa jest „otwarta”. Można to odczytać na dwa sposoby: albo Franciszek i Fernández grają na czas i mamią progresistów odsuwając w bliżej nieokreśloną przyszłość tę ważną dla nich sprawę, albo też rzeczywiście stosują politykę „małych kroków”. Najpierw dopuści się kobiety do innych posług (katechetat, akolitat, lektorat – to już się stało), później da im się „więcej przestrzeni i władzy” w procesach decyzyjnych (zapowiedział, że to stanie się w 2025 roku), a później przyjdzie czas również na diakonat. Zobaczymy; wydaje się, że wprowadzenie żeńskiego diakonatu rozumianego jako posługa, a nie pierwszy stopień święceń, jest rzeczywiście możliwe, bo mówi o tym bardzo wiele środowisk, nie tylko w Europie, ale również w Ameryce Łacińskiej czy nawet w Afryce.
Przed rozpoczęciem zgromadzenia synodalnego ogromną burzę wywołały słowa papieża Franciszka na temat różnorodności religijnej. Po tej wypowiedzi stwierdził Pan, że „papież Franciszek po raz pierwszy tak jawnie wygłosił herezję indyferentyzmu religijnego”. Jaki wpływ na przyszłość Kościoła mogą mieć te wypowiedzi papieża?
Papież Franciszek w trakcie swojego pontyfikatu kilkukrotnie sugerował, że różne religie są równoprawną drogą do Boga. Zrobił tak już w 2016 roku w specjalnym dialogicznym nagraniu wideo, które później Stolica Apostolska przerabiała, żeby ukryć kontrowersję; następnie w deklaracji z Abu Zabi w 2019 roku; wreszcie w rozmowie z mediami Zjednoczonych Emiratów Arabskich w lutym tego roku… Aż wreszcie we wrześniu tego roku zupełnie wprost stwierdził, że „islam, sikhizm, hinduizm i chrześcijaństwo” to po prostu różne drogi do tego samego celu. Nie ma wątpliwości, że ta wypowiedź jako taka jest po prostu błędna – i zwracało na to uwagę wielu biskupów na różnych kontynentach – w Azji, Europie, Ameryce Północnej. Niektórzy próbują bronić Franciszka mówiąc, że, owszem, to dziwne słowa, ale trzeba je rozumieć w „lokalnym kontekście”, to znaczy jako „dyplomatyczny” sposób na polepszenie trudnej sytuacji chrześcijan w państwach z dominującą kulturą islamską czy nawet hinduistyczną. Problem w tym, że dyplomacja nie może być ważniejsza od doktryny – to jakiś absurd. Takie słowa będą długoterminowo umacniać klimat liberalnego relatywizmu, który i tak od dawna wlewa się do Kościoła. Na szczęście w żadnym dokumencie nauczycielskim nic takiego nigdy nie padło; zobowiązująca pozostaje dobra, katolicka deklaracja „Dominus Iesus” z 2000 roku, która mówi o wyłączności zbawczej Jezusa Chrystusa i Kościoła katolickiego.