Tak się jednak nie stało. Ceny ropy wzrosły jedynie symbolicznie – o nieco ponad 1 procent – po czym rynek szybko wrócił do stanu względnej równowagi. Przyczyny tego zjawiska są bardziej złożone, niż mogłoby się wydawać.

Przede wszystkim eksperci zauważają, że globalny rynek ropy naftowej od miesięcy był przygotowany na potencjalne wstrząsy związane z sytuacją w Ameryce Południowej. Wenezuela już od dawna funkcjonuje w izolacji energetycznej – objęta sankcjami, z ograniczonym dostępem do nowoczesnych technologii wydobycia i transportu. Znaczna część jej eksportu odbywa się w ramach tzw. „floty cieni”, obejmującej około tysiąca starych, wyeksploatowanych tankowców.

Poza tym, jak zauważają analitycy, światowi giganci surowcowi – w tym Arabia Saudyjska, Rosja czy USA – dysponują wystarczającymi rezerwami, by szybko zrekompensować ewentualne wstrząsy podażowe. Nawet jeśli fizyczna dostępność wenezuelskiej ropy się zmniejszy, globalne zapasy i możliwości transportowe są wciąż wystarczające, by uniknąć kryzysu.

Istotnym czynnikiem pozostaje również spowolnienie gospodarcze w Chinach oraz obawy o recesję w Europie. Popyt na ropę nie rośnie w takim tempie, jak zakładano jeszcze na początku roku. W tej sytuacji działania Trumpa mają bardziej wymiar polityczno-symboliczny niż rzeczywisty wpływ na energetyczną równowagę świata.