Obejrzałem „Oppenheimera” w Netflixie i o ile mogę zdecydowanie powiedzieć, że warto, to siedmiu Oscarów, w tym szczególnie za najlepszy film, nie rozumiem. Produkcja jest zdecydowanie za długa, można ją skrócić co najmniej o pół godziny i fabuła nic nie straci, a znikną niczego nie wnoszące do całości dłużyzny.
Nie bardzo wiem co reżyser chciał powiedzieć? Czy zależało mu na pokazaniu jak straszną bronią jest bomba atomowa? Jeżeli tak, to raczej bez sensu, bo do tego nie trzeba przekonywać nikogo. Główny bohater, grany świetnie przez Cilliana Murphy, trochę hamletyzuje i nie wiemy czy jest za czy może nawet przeciw. Ostatnia scena w której Oppenheimer w rozmowie z Einsteinem mówi, że mieliśmy tą bronią zakończyć wojny, a zamiast tego dopiero na dobre zaczęliśmy, jakby nie do końca spina się z całością (biorąc pod uwagę moment czasowy w którym się rozgrywa). Dla mnie to brzmi jak naiwniacka bajka bo gdyby Ameryka nie wyprodukowała broni atomowej, to zrobiliby to Sowieci i świat byłby w dużo gorszym miejscu.
Po obejrzeniu filmu naszła mnie refleksja, którą chcę się podzielić. A dotyczy ona Ameryki, która po czasie naiwności czy nawet miłości wobec Związku Radzieckiego, w latach 30 i na początku wojny, zaczęła się otrząsać pod koniec, by po niej stać się twardą, antykomunistyczną machiną, wyłapująca szpiegów, których było bez liku. Szczerze powiedziawszy to oglądając film zupełnie nie rozumiem, jak to wszystko mogło się udać, wszędzie lewactwo, wszyscy bronią republiki w Hiszpanii, finansują komunistów - sam Oppenheimer do 1942 roku przesyła pomoc materialną dla kombatantów rewolucji hiszpańskiej. Wszyscy naukowcy chcą tworzyć związki zawodowe w instytutach (nawet związki zawodowe profesorów). I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że odbywa się to pod auspicjami Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, będącej przedłużonym ramieniem i czystą agenturą Stalina.
Nie wiem na ile zamysłem scenariusza było pokazanie opresyjności amerykańskiego systemu politycznego, ale jeżeli, to nabrać się mógł, tylko ktoś nie znający zupełnie historii. W projekcie Manhattan uczestniczyli najlepsi amerykańscy fizycy i matematycy. Zarówno teoretycy jak i praktycy, w dużej części komunizujący. Wiele lat po wojnie okazało się, że w Los Alamos było co najmniej trzech lub czterech, regularnych szpiegów sowieckich. Dodatkowo jeszcze, w pobliżu słynne małżeństwo Rosenbergów, którzy zostali skazani i straceni w 1953 (tu akurat można mieć wątpliwości czy kara śmierci była wyrokiem na który zasłużyli). Sam Oppenheimer był przeciwnikiem wyścigu zbrojeń i uważał, że Stany powinny dogadać się ze Związkiem Radzieckim. Jeżeli dołożyć do tego komunizowanie sprzed wojny to usunięcie go, po długotrwałych przesłuchaniach, przez komisję, ze stanowiska głównego doradcy Komisji Energii Atomowej nie wydaje się jakąś straszną szykaną. Miało to miejsce w 1954 roku, kiedy w Polsce były tysiące więźniów politycznych, w ziemi leżały dziesiątki tysięcy, a w łagrach sowieckich zamarzały miliony. Po utracie stanowiska nie trafił do więzienia, ba nawet nie był jakoś szczególnie szykanowany, jak jest napisane w Wikipedii zajął się pracą naukową.
Zastanawiam się czy w komunizmie był jakiś urok, który mógł zniewolić intelektualnie ludzi nauki czy sztuki wszelakiej maści. Czy to ukąszenie heglowskie, o którym mówią w „Hańbie domowej” polscy pisarze - komuniści lat 50/60, istniało naprawdę czy jest tylko samousprawiedliwieniem. Tak czy inaczej, gdyby nie Stany Zjednoczone, komuniści sowieccy zdobyliby cały świat. I za to, że tak się nie stało, jesteśmy winni Ameryce wdzięczność. Obecnie Ameryka otrząsa się ze współczesnych wymysłów lewicy. Oby Europa zrozumiała, że wszelkie ideologie czy to walka ras, czy też klas, albo płci są bardzo niebezpieczne. Wszystkie mają nieść wolność, niestety tylko nielicznym.
