Fronda.pl: Fińskie media, powołując się na źródła w NATO podają, że Rosja ma przygotowywać się do pełnoskalowej inwazji na Finlandię. Póki co, Helsinki oskarżyły rosyjski statek o przerwanie kabla Estlink 2, łączącego ten kraj z Estonią. Były szef fińskiego wywiadu wojskowego Pekka Toveri stwierdził, że „dla Rosji jedyną rzeczą głupszą niż atak na Finlandię, byłby atak na Polskę”. A jeden z fińskich ekspertów przekonuje, że choć rosyjska gospodarka jest już uzależniona od utrzymywania stanu wojny to jednak Moskwa zdaje sobie sprawę, że obecnie udana inwazja na Finlandię jest dla niej niemal niemożliwa, bo kraj ten jest najlepiej przygotowanym do obrony terytorialnej państwem Europy Zachodniej, dysponuje 870 tysiącami rezerwistów, infrastrukturą w pełni gotową na warunki wojenne oraz największym potencjałem artyleryjskim spośród europejskich państw członkowskich NATO. Czy zatem atak Rosji na Finlandię jest na obecnym etapie w ogóle możliwy?

Andrzej Talaga (ekspert Warsaw Enterprise Institute, publicysta): Rozważania o tym, że Rosja zaatakuje snuje nie tylko Finlandia, ale także Polska. Choćby szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych RP na spotkaniu z oficerami powiedział do nich, że są pokoleniem, które doświadczy wojny i musi się na to przygotować. Mamy zatem pytanie nie „czy”, tylko „kiedy?”. Stawiają je również wojskowi w Estonii, na Łotwie czy Litwie, a nawet, choć nieco słabiej, w Rumunii. Co najmniej kilka państw członkowskich NATO spodziewa się ataku ze strony Rosji, nie tylko jedna Finlandia.

Jeśli chodzi o potencjał obronny Finlandii, warto przypomnieć, że bardzo długo była ona krajem neutralnym, była więc zdana na siebie w kwestii zapewnienia sobie bezpieczeństwa, choć zawarła sojusz ze Szwecją, która zapewniał jej tzw. głębię strategiczną. Na przykład lotniska zapasowe, część samolotów i składy amunicji, ma właśnie w sąsiedzkim kraju. To wszystko jest jeszcze bardziej rozbudowywane po wstąpienia tak Finlandii, jak i Szwecji do NATO.

Poza tym Finlandia rzeczywiście zbudowała najsprawniejszy w Europie system obrony totalnej, który zakładał walkę na trzech poziomach: 1. w oparciu o wojska operacyjne, 2. regionalne, 3. lokalne. Właściwie każda miejscowość byłaby broniona, a każdy urzędnik czy obywatel wiedziałby, co ma robić w przypadku konfliktu zbrojnego. W Finlandii jest największy w Europie mnożnik rezerw, stan liczebny armii po mobilizacji wzrastałby dziesięciokrotnie, a obecnie po reformie - ośmiokrotnie. Dla porównania w Polsce mielibyśmy w analogicznej sytuacji do czynienia jedynie z podwojeniem liczebnego stanu armii, czyli maksymalnie do 400 tys. Plany mobilizacyjne są oczywiście niejawne, ta liczba jest tylko spekulacją opartą na jawnie dostępnych analizach.

To wszystko pokazuje, że Finlandia naprawdę dobrze przygotowała się do wojny. Co do jej potencjału materiałowego, nie jest on aż tak wysoki; choć Finlandia przeznacza ponad 2 proc. PKB na obronność, to jednak - jeśli chodzi o kwoty nominalne - są one zdecydowanie niższe od tych, które na swoje siły zbrojne wydaje choćby Polska. Finowie mają więc sprzęt wojskowy, ale nie w takich ilościach, aby móc skutecznie poradzić sobie samemu w przypadku wojny. Stąd też jak najbardziej słuszna decyzja Helsinek o przystąpieniu do NATO. Jest ona bardzo korzystna także dla Polski, ponieważ Rosja została właściwie zaszachowana na Bałtyku. Rosyjskie porty marynarki wojennej w Bałtijsku i Kronsztadzie można teraz bardzo łatwo zablokować przy użyciu systemów rakietowych rozmieszczonych z jednej strony na terytorium  Polskę i Litwy, a z drugiej Estonii i właśnie Finlandii oraz Szwecji. Sprawia to, że jeszcze trudniej byłoby Rosji zaatakować i pokonać Finlandię.

Biorąc pod uwagę wszystkie wymienione czynniki, ewentualna wojna przeciwko Finlandii byłaby dla Rosji bardzo trudnym przedsięwzięciem.

Amerykański politolog polskiego pochodzenia Andrew Michta w kontekście ewentualnych negocjacji ws. zakończenia wojny na Ukrainie po objęciu prezydentury USA przez Donalda Trumpa stwierdził, że nie wierzy w to, by Władimir Putin zaakceptował umowę, „która nie byłaby równoznaczna z jego zwycięstwem”. „Dzisiaj Putin może co najwyżej zgodzić się na chwilę wytchnienia, aby się dozbroić i znów ruszyć do przodu, aby zniszczyć lub podporządkować sobie Ukrainę”, ponieważ „ekspansjonizm jest racją bytu” Federacji Rosyjskiej – przekonuje Michta. Jego zdaniem nie jest możliwe dla Zachodu osiągnięcie żadnego trwałego modus vivendi z Moskwą, a „odstraszanie” oraz jeśli to nie wystarczy – „obrona” są tutaj jedynym sposobem na ułożenie sobie relacji z Rosją. Czy wobec tego można mieć w ogóle jakieś większe nadzieje na skuteczne zakończenie wojny na Ukrainie, które nie wiązałoby się z klęską tego kraju w postaci utraty części terytorium, sporych strat ludnościowych oraz koniecznością odbudowy z potężnych zniszczeń wojennych, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę uzyskanie przez Kijów celu najwyższego czyli ocalenie niepodległości państwa?

Mimo trudnej sytuacji na froncie ocalenie przez Ukrainę niepodległości jest jednak zwycięstwem, a nie klęską. Początkowo głównym celem Rosji nie było przecież odebranie Ukrainie części terytorium, ale jej całkowite podbicie i podporządkowanie poprzez obsadzenie w Kijowie prorosyjskiego rządu, realizującego politykę Kremla. A to się kompletnie nie udało. Dla Ukrainy najważniejsze jest, że pozostała niepodległym państwem, które prowadzi politykę niezależną od Rosji. Również dla Polski najistotniejsze jest to, iż nadal pomiędzy nami a Rosja istnieje zbrojny bufor w postaci Ukrainy.

Rosja osiąga na tej wojnie zaledwie cele minimalistyczne urywając kolejne skrawki ukraińskich terytoriów. To nie są zresztą ani całe prowincje, ani nawet duże miasta. Nie ma też jakichś wyrazistych, wielkich rosyjskich zwycięstw na polu bitwy. Dalekie to wszystko od klęski Ukrainy, choć rzeczywiście stoi ona na progu porażki. Wyczerpała bowiem swoje możliwości, jeśli chodzi o rezerwy ludzkie. Tam już nie ma po prostu kto walczyć. To zresztą efekt ostrożności politycznej prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, nie chce on ogłosić totalnej mobilizacji, ponieważ wie, że takie posunięcie byłoby bardzo niepopularne w społeczeństwie i mogłoby doprowadzić nawet do jego obalenia. Dodatkowo Ukraina ma bardzo poważne problemy gospodarcze i stała się obecnie całkowicie uzależniona od pomocy państw zachodnich, z której wypłacane są choćby pensje Ukraińców czy napędzany jest ukraiński przemysł. Gdyby ta pomoc została wstrzymana, ukraińskie społeczeństwo zaczęłoby głodować. Uczciwie mówiąc, trudno uznać Ukrainę za kraj w pełni  suwerenny. Gdyby dziś Zachód chciał wymusić na Kijowie koncesje terytorialne na rzecz Rosji w celu zakończenia konfliktu zbrojnego, Ukraina po prostu musi ustąpić, nie będzie bowiem miała innego wyjścia.

Dzisiaj natomiast zawieszenie broni absolutnie nie leży w interesie Rosji, która zwycięża. Nie znamy jednak do końca stanu rosyjskich rezerw materiałowych - amunicji, sprzętu, który może rzucić do walki, a straciła przecież na Ukrainie mnóstwo czołgów czy systemów artyleryjskich. Właśnie od tego czynnika zależy czy Moskwa będzie chciała podjąć negocjacje rozejmowe, czy też nie.

A jak z perspektywy tych kilku miesięcy należałoby ocenić wagę operacji zbrojnej ukraińskich sił w rejonie kurskim na terytorium Rosji? Jeden ze skandynawskich ekspertów stwierdził niedawno, że to operacja zdecydowanie przeceniana propagandowo przez Ukrainę i Zachód w pierwszej jej fazie, a zarazem mocno niedoceniana obecnie.

Powoli Ukraina traci to terytorium, Rosjanie odbili już trzy czwarte utraconego terenu . Dla mnie jeszcze większym zaskoczeniem niż ukraiński atak i zdobycie części terytorium Rosji, była reakcja Moskwy. Spodziewałem się, że Rosjanie skoncentrują siły, żeby jak najszybciej odbić te ziemie, bo operacja ukraińska była przecież niebywałym policzek wymierzonym Kremlowi. Nic takiego się jednak nie stało, nie posłano tam wielkich sił.  Nie dlatego, że ich nie było, Rosja właściwie zignorowała operację ukraińską i kontynuowała natarcie tam, gdzie było skuteczne i konsekwentne, czyli przede wszystkim w Donbasie. Kreml najwyraźniej wykalkulował sobie, że i tak utracone terytoria odzyska, jeśli nie militarnie to poprzez negocjacje. Po stronie ukraińskiej natomiast, operacja kurska została obliczona na wzmocnienie morale, które wskutek tej akcji wyraźnie wzrosło oraz wzmocnienie potencjalnej pozycji negocjacyjnej.

Obecnie wydaje się, że Rosja będzie parła tak długo, aż nie zajmie całego Donbasu i nie odbije całego rejonu kurskiego. Dopiero wtedy może  Rosjanie zasiądą do stołu negocjacyjnego. Tu pełna zgoda z panem Michtą, będzie to jedynie przerwa w działaniach wojennych, a nie trwały pokój. W głębokiej mentalności rosyjskiej Ukraina to bowiem ziemie ruskie, które muszą wrócić, w takiej czy innej formie, nawet autonomicznej - do swej rosyjskiej macierzy. W związku z tym jakikolwiek trwały pokój jest niemożliwy. Będziemy długo w stanie ciągłej wojny, która może raz być zawieszana, raz uaktywniana. Warto w tym kontekście studiować rozwój sytuacji między obu państwami koreańskimi, czy też stan niby wojny, której groza ciągle wisi w powietrzu, jak to było swego czasu w przypadku RFN i NRD. Tego typu modus vivendi nam się tu szykuje. Nie pokoju, ale po prostu zawieszenia konfliktu zbrojnego, nawet na długie dziesięciolecia. Nie jest to zresztą rozwiązania najgorsze, o ile zostanie podparte parytetem siły, w myśl zasady – mamy tyle wojsk i sprzętu, by w przypadku agresji was zniszczyć i dlatego wy nas nie atakujecie.

Były ambasador RP w Waszyngtonie Marek Magierowski powiedział niedawno, że „w najbliższym otoczeniu” amerykańskiego prezydenta-elekta są politycy, których stanowisko wobec wojny w Ukrainie jest „raczej sprzeczne z naszym interesem”. Czy powinniśmy mieć zatem realne obawy, że negocjacje ws. zakończenia wojny na Ukrainie czy w ogóle szerzej, sytuacja w naszym regionie za prezydentury Trumpa - pójdą w niedobrym dla nas kierunku?

Tylko, że w definiowaniu tego, co jest dobrym dla nas kierunkiem należałoby być bardzo ostrożnym. Niewątpliwie dobre jest dla nas przetrwanie Ukrainy, ponieważ tak długo, jak długo będzie trwała, właśnie na nią Rosja uderzy w pierwszej kolejności. Rosji wcale nie zależy na podboju Polski czy Finlandii, Ukrainy - tak.

A państw bałtyckich?

Również nie. To problem rosyjskiego bezpieczeństwa strategicznego. Kraje bałtyckie znajdują się bowiem zbyt blisko Petersburga. Rosji chodzi raczej o odsunięcie granicy czy ich demilitaryzację, nie sądzę jednak, żeby celem Moskwy był podbój i włączenie do Federacji Rosyjskiej Litwy, Łotwy i Estonii. Kremlowi chodzi o zbudowanie swojej strefy wpływów i zjednoczenie ziem ruskich, czyli Białorusi, Ukrainy, zagrożony jest też północny Kazachstan czy Mołdawia, gdzie istnieje duża mniejszość rosyjska czy rosyjskojęzyczna. To są kraje, które kwalifikują się do potencjalnego rosyjskiego ataku i aneksji.

Natomiast Polska, jeśli miałaby się stać obiektem ataku, to raczej z powodów strategicznych, czy może nawet operacyjnych. Nasz kraj jest bowiem hubem dla Ukrainy i stanowi jej głębię strategiczną. Potencjalny atak Rosji na Polskę miałby na celu zneutralizowanie nas, a nie podbój. Podobnie, jak w przypadku Finlandii.

Naszym celem powinno być zatem przetrwanie niepodległej Ukrainy oraz jej sił zbrojnych. Wszystko, co zmierzałoby do likwidacji albo osłabienia tych dwóch czynników byłoby dla nas złe.

A teraz zastanówmy się, co by było, gdyby nie doszło do żadnych negocjacji, a wojna potrwałaby jeszcze kilka lat. Czy nie skończyłoby się tym, że Ukraina, mówiąc kolokwialnie, po prostu by pękła i w efekcie Rosja osiągnęłaby początkowe cele wojny, czyli całkowite podporządkowanie sobie Kijowa? Może zatem lepszy będzie, zarówno dla Ukrainy, jak i dla Polski, wymuszony przez amerykańską administrację rozejm, nawet za cenę oddania części terytorium? Pozwoli on bowiem Ukrainie się otrząsnąć, uporządkować i doposażyć armię. I nadal trwać na posterunku.

Tylko czy ten czas nie działałby jednak bardziej na korzyść Rosji, posiadającej rozpędzoną już gospodarkę wojenną, aniżeli Ukrainy, która będzie musiała przecież wiele energii i środków przeznaczyć na to, by odbudować kraj ze zniszczeń wojennych?

Zachód też przechodzi metamorfozę, choć formalnie nie może ogłosić mobilizacji gospodarki, bo przecież nie znajduje się w stanie wojny. Ale jeśli spojrzymy na wzrost budżetów obronnych państw zachodnich, czy też na przyrost choćby produkcji amunicji oraz konsolidację przemysłu obronnego w UE, to za 10 lat będziemy już w zupełnie innym miejscu niż teraz. Czas gra więc w taki sam sposób dla Rosji, jak i dla nas. Pozostaje pytanie, która ze stron zrobi to lepiej i szybciej? Większą gospodarkę i lepszy sprzęt wojskowy ma Zachód. Większą wolę walki - Rosja. Jeśli zostaną utrzymane zachodnie sankcje to rosyjski przemysł obronny pozostanie, mówiąc wprost, zacofany. Sprzęt, który Rosja rzuca do walki jest bowiem gorszej jakości od zachodniego, brakuje mu wielu komponentów elektronicznych obłożonych embargiem. Natomiast my będziemy w tym czasie mieli szansę trwale rozbudować w wystarczających ilościach potencjał obronny na przyzwoitym poziomie. Pozostaje więc otwarte pytanie, kto ten wyścig wygra? Nie powiedziałbym, że faworytem jest Rosja.

Donald Trump od jakiegoś czasu wygłasza niezwykle śmiałe wypowiedzi, dotyczące uczynienia Kanady jednym ze stanów USA czy też przejęcia kontroli nad Grenlandią. Ile z tych wypowiedzi należy uznać za trumpowe „gadulstwo”? Czy jest możliwy jest w ogóle potencjalny amerykański konflikt z Danią o Grenlandię, kuszącą przecież potencjałem zgromadzonych pod lodem surowców?

Oczywiście, że nie jest możliwy. Grenlandia pozostawała pod militarną kontrolą amerykańską podczas całej Zimnej Wojny, znajdują się tam stacje radarowe do wykrywania międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Podporządkowanie Grenlandii nie jest więc Stanom Zjednoczonym do niczego potrzebne.

Co do Kanady, posiada ona siły zbrojne, które zapewne stawiłyby opór, gdyby Stany Zjednoczone chciały ją zaatakować. Ale mówienie o tym wydaje się śmieszne i nie wiadomo czemu służące, wynika to chyba po prostu z ekstrawagancji Trumpa. Z drugiej strony pamiętajmy, że aż do lat 40. XX wieku  sztab amerykańskich sił zbrojnych pracował nad planami inwazji na Kanadę. Potem zostały one zaniechane i nie sądzę, by obecnie strona amerykańska prowadziła tego typu rozpoznanie, USA i Kanada są w sensie strategicznym jedną przestrzenią. Kanada już jest elementem amerykańskiego systemu obrony, a jej podbój czy podporządkowanie, jest - podobnie jak w przypadku Grenlandii - kompletnie niepotrzebne.

Elon Musk, który ma wejść w skład administracji prezydenta Trumpa wygłosił w mediach społecznościowych opinię, że tylko AfD może uratować Niemcy. Jak Pan ocenia wagę tej wypowiedzi? Może ona mieć jakiekolwiek przełożenie na wynik wyborczy AfD?

Nie, ponieważ popularność AfD w niemieckim społeczeństwie wynika z problemów wewnętrznych, a nie z czyjegoś wsparcia z zewnątrz. Zresztą, wielkie potęgi imperialne zwykle przeceniają swój wpływ na rzeczywistość. Nie jest tak, że nacjonalizm w Europie będzie słabszy albo silniejszy dlatego, że USA go poprą albo nie poprą. To zjawisko, które jest odpowiedzią na realne problemy. A to czy swe poparcie dla AfD wyrazi Elon Musk, czy kto inny jest całkowicie obojętne dla jej popularności w Niemczech.

Bardzo dziękuję za rozmowę.