Fronda.pl: Opozycja odtrąbiła Marsz 4 czerwca jako wielki sukces. Czy jednak inicjatorowi tego wydarzenia - Donaldowi Tuskowi udało się zmobilizować kogokolwiek poza twardym elektoratem anty-PiS? I czy poza hasłami anty-PiS obóz ten był w ogóle w stanie zaproponować w niedzielę cokolwiek konstruktywnego?

Krzysztof Wyszkowski (działacz opozycji antykomunistycznej w PRL, założyciel Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, członek Kolegium IPN): Mieliśmy przedwczoraj znów do czynienia z kolejnym etapem tej samej szmiry, czyli z antypisowskimi zaklęciami wzmocnionymi jeszcze dodatkowo obietnicą złożoną przez Tuska - rozliczenia obecnego obozu władzy. To była znowu ta sama wulgarna tandeta, choć wyjątkowo ubarwiona obecnością biało-czerwonych flag. Agresji oczywiście nie zabrakło na tym marszu, jednak trzeba przyznać, że wśród jego organizatorów chyba jednak rzeczywiście była intencja nieco głębszego schowania osobników pokroju Marty Lempart czy też innych tzw. wściekłych macic. Niemniej nienawiść, pogarda, złość czy wściekłość nadal wydają się być tutaj głównym elementem „programowym” obozu skupionego wokół Donalda Tuska. Zresztą ten obóz Tuska w ogóle należałoby traktować raczej jako pewnego rodzaju sektę, będącą zjawiskiem wymagającym raczej pogłębionego studium psychoanalitycznego, aniżeli politycznej analizy.

Nie wydaje mi się ponadto, aby marsz ten był jakimś rodzajem przygotowywania ludzi w nim uczestniczących lub też wspierających tę inicjatywę na jakikolwiek sukces wyborczy i przejęcie władzy w Polsce. Nie sądzę bowiem, aby Tusk był aż tak bardzo naiwny, oszołomiony czy wręcz głupi, żeby wierzył, iż przy pomocy tych ludzi oraz tego rodzaju haseł - mógłby wygrać nadchodzące wybory. Wydaje się, że ta sekta jest Donaldowi Tuskowi potrzebna raczej do tworzenia bojówek na kształt tych funkcjonujących już tzw. Lotnych Brygad Opozycji, które mogłyby w pewnym momencie wziąć na siebie rolę wspomnianych przez Tuska w jednym z jego przemówień „silnych ludzi”, którzy będą siłą wyprowadzali z urzędów i ministerstw obecnych rządzących.

Być może była to zatem w zamyśle jej inicjatorów manifestacja przygotowująca raczej pewnego rodzaju zewnętrzne zaburzenia czy prowokacje. Mówił o tym również Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”, że pojawią się za jakiś czas pewne ataki na Polskę. Mam wrażenie, że nie można zrozumieć tego, co się przedwczoraj działo w Warszawie oraz co dzieje się od momentu powrotu Donalda Tuska do Polski, bez myśli o tym, że przygotowuje on jakieś wystąpienia na wypadek sytuacji, gdy dojdzie do jakiegoś rodzaju ogólnego kryzysu w skali międzynarodowej. Być może tych swoich sekciarzy Tusk będzie chciał w przyszłości użyć do wzmocnienia w Polsce jakichś działań rosyjskich, niemieckich, czy też brukselskich. 

Był taki dość ciekawy moment podczas niedzielnego Marszu, kiedy to wiceprzewodniczący PO, Borys Budka zarządził śpiewanie polskiego hymnu, ale uczestnicy jakoś niespecjalnie się do tego śpiewu kwapili, nie chcąc czy też nie potrafiąc podjąć tej inicjatywy.

Strasznie marnie i sztucznie wypadły te elementy próby grania na jakichś tam pierwiastkach patriotycznych. Zresztą organizatorzy w pewnym momencie wyszli też z inicjatywą wyciągnięcia przez uczestników biało-czerwonych flag państwowych, co tylko wskazuje na to, iż uprzednio były one po prostu bardzo głęboko schowane. Kompletną klapą okazało się być również wspomniane, a zarządzone przez Budkę śpiewanie hymn narodowego. Chętnych do śpiewania Mazurka Dąbrowskiego ewidentnie na tym marszu zabrakło. Woleli w tym czasie wykrzykiwać rozmaite hasła.

Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz zgodnie oświadczyli, że Tusk obiecał im możliwość przemawiania podczas Marszu, ale ostatecznie do wystąpień liderów Polski 2050 i PSL nie doszło. Sam Hołownia, co uwieczniły kamery był też niejednokrotnie ostro krytykowany przez uczestników Marszu w jego trakcie, za rzekome rozbijanie opozycji.

Choć części obserwatorów mogło to nieco umknąć, to Donald Tusk podczas swego wystąpienia w trakcie marszu użył bardzo znamiennego wezwania do jednolitości. Uważam, że jest to jednak dość istotny moment w tym niedzielnym wydarzeniu. To wezwanie Tuska do jednolitości można porównywać bowiem z obowiązującą w czasach komunistycznych jednolitością  tamtego systemu. Owa jednolitość bardzo mocno skupiona wokół silnego przywództwa jednego wodza była przecież również bardzo silnym komponentem systemu nazistowskiego. Tejże jednolitości miał też zapewne służyć fakt, że Donald Tusk najpierw obiecał Hołowni oraz Kosiniakowi-Kamyszowi, że dopuści ich do wystąpień podczas marszu 4 czerwca, po czym zostawił ich na ulicy i wystąpił sam, również w ich imieniu, nawołując właśnie do jednolitości.

Przemawiający podczas Marszu Tuska - Lech Wałęsa w swoim stylu określił samego siebie mianem „człowieka sukcesu tysiąclecia”, skrytykował też policjantów za służbę państwu rządzonemu przez PiS, mówił o wywiezieniu Jarosława Kaczyńskiego taczkami. A jednak po kilku minutach zniecierpliwiony tłum przerwał mu wystąpienie, krzycząc: „Idziemy!”, co poirytowany Wałęsa skwitował słowami: „Jak nie chcecie słuchać, to dziękuję bardzo”. Jak skomentowałby Pan ten występ byłego prezydenta, ale również dość niespodziewaną jednak reakcję tłumu?

To jest w zasadzie zupełnie oddzielna, a zarazem niezwykle istotna kwestia - po co Tusk tam sprowadził i pokazał Wałęsę. Przecież Lech Wałęsa sprawia dziś już wrażenie człowieka bardzo mocno dotkniętego demencją i pewnym rozpadem umysłowym. Natomiast w planie Tuska obecność Wałęsy, jak się okazało irytująca nawet dla samych uczestników tego marszu, była jednak elementem bardzo ważnym. Można by ją porównać do powoływania się swego czasu za naszą zachodnią granicą na postaci Paula Hindenburga czy Ericha Ludendorffa [zasłużonych w okresie I wojny światowej dowódców wojskowych Prus - red.] przez obóz nazistowski. Miało to wytwarzać poczucie, że za nami, za naszym obozem stoi jakaś przeszłość patriotyczna, jakoś tam naznaczona dawnymi sukcesami.

Choć bowiem ten tłum na przedwczorajszym marszu Lecha Wałęsę wyśmiał i nie chciał go słuchać - a w pewnym momencie słysząc bzdury wygadywane przez niego o historii strajku solidarnościowego nawet Bogdan Borusewicz chciał wedrzeć się na trybunę, lecz nie pozwolono na to - warto zwrócić uwagę na fakt, że Donald Tusk i tak jeszcze aż dwukrotnie wracał do Wałęsy, by mógł on mocniej zaistnieć podczas tego wydarzenia, jako jego bardzo ważny element w zamyśle lidera PO. Dla zagranicy i świata bowiem Lech Wałęsa wspominający o „Solidarności” ma być takim swoistym zaświadczeniem o prawowierności obozu Tuska, który to obóz „nie da się podzielić ani zniszczyć”.

 Zresztą powiem Panu tak na marginesie tej sprawy, że to właśnie ja robiąc przed wielu laty wraz z Józefem Duriaszem [polski aktor, odznaczony w 2006 r. przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla rozwoju niezależnego dziennikarstwa i działalność na rzecz przemian demokratycznych - red.] do pierwszego numeru „Tygodnika Solidarność” wywiad z Lechem Wałęsą i widząc, że z tej bezładnej jak zawsze gadaniny Wałęsy strasznie ciężko sklecić w miarę sensowny, nadający się do czytania tekst rozmowy, wymyśliłem i przypisałem Wałęsie zdanie, że „Solidarność nie da się podzielić, ani zniszczyć”, co w 1989 roku stało się zresztą oficjalnym hasłem wyborczym „Solidarności”, drukowanym potem na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”.

Pomijając jednak tę dygresję wydaje mi się, że w zamyśle Donalda Tuska może funkcjonować pewien plan zakładający doprowadzenie jeszcze przed najbliższymi wyborami do pewnego kryzysu, w którym można by się posłużyć, szczególnie na arenie międzynarodowej postacią Lecha Wałęsy. Nawet jeśli jest to postać wręcz na siłę przypięta do sekty Tuska, której sami szeregowi sekciarze, czego mieliśmy ewidentny dowód 4 czerwca, niespecjalnie chcą słuchać. Tuskowi jednak Wałęsa jest potrzebny. I uważam, że trzeba przywiązywać do tego naprawdę sporą wagę. 

Uczestnictwem w Marszu 4 czerwca chętnie chwalili się także byli towarzysze: Leszek Miller i Włodzimierz Cimoszewicz. Wzajemne przenikanie się PO i postkomunistów wewnątrz jednego szerokiego obozu politycznego jest faktem już od wielu lat. Ale ten Marsz dość symbolicznie zbiegł się także w czasie z 31. rocznicą obalenia rządu Jana Olszewskiego z 1992 roku, w którym to obalaniu uczestniczyli właśnie do spółki: Wałęsa, Tusk i postkomuniści. Czy ta koincydencja nie jest szczególnie wymowna?

Miller czy Cimoszewicz to oczywiście liderzy tego środowiska, ale tego rodzaju komunistycznych aparatczyków o znacznie mniej głośnych nazwiskach czy też byłych funkcjonariuszy komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, a także byłych agentów SB oraz wielu innych ludzi powiązanych z tamtym systemem były na niedzielnym marszu zapewne setki czy wręcz tysiące. I również dlatego potrzebny był Tuskowi Wałęsa, by jako noblista, niejako swoją osobą czy Matką Bożą w klapie przykrywać tego rodzaju liczne grono byłego aparatu komunistycznej opresji pośród uczestników Marszu, a także po to, by jego postacią próbować zaakcentować jakąkolwiek namiastkę patriotycznej wymowy całego tego przedsięwzięcia.

To wzajemne przenikanie się obozu Donalda Tuska z Wałęsą i postkomunistami jest najzupełniej realnym nawiązaniem do obalania przez nich dokładnie 31 lat wcześniej rządu premiera Jana Olszewskiego, który chciał w Polsce przeprowadzić lustrację i dekomunizację. Wiemy doskonale, co jest już zresztą znakomicie udokumentowane, że Lech Wałęsa był tajnym agentem bezpieki, który ulegał komunistom i ulega im do dzisiaj. Pamiętajmy też, że był on uwikłany w bardzo mocne uzależnienie od Moskwy, ponieważ będąc agentem SB Wałęsa był de facto agentem PRL-owskiego oddziału KGB, gdyż polska bezpieka nie była przecież bytem niezależnym, lecz całkowicie  podporządkowanym Moskwie. Była po prostu jej przedłużonym ramieniem. I zarówno Wałęsa, jak i Tusk są ludźmi tamtego układu. Wielokrotnie mówiłem bowiem o tym, że Donald Tusk był w czasach PRL człowiekiem chronionym przez SB.

Mamy świeżo w pamięci wulgarne, nawołujące do przemocy nagranie jednej z celebryckich twarzy Marszu 4 czerwca - aktora Andrzeja Seweryna. Również Władysław Frasyniuk w sposób niezwykle wulgarny i prymitywny „zapraszał” na Marsz Tuska. A podczas samego Marszu transparenty z wulgarnymi inwektywami pod adresem rządzących były na porządku dziennym. Kamery uwieczniły nawet dzieci maszerujące z wymalowanymi na czołach ośmioma gwiazdkami. Swą obecnością „uświetniała” przedsięwzięcie Tuska także znana ze skandowania podczas aborcyjnych, tzw. Czarnych Marszy niezwykle wulgarnych i agresywnych haseł Marta Lempart. Czy wulgarność jako środek wyrazu to już jakaś immanentna część tego szeroko pojętego obozu politycznego?

Tak, jestem przekonany, że zarówno immanentna, jak i przygotowana oraz wdrażana z pełną świadomością. Dziś myślę, że Donald Tusk, z którym przecież przed ponad trzema dekadami współpracowałem w ramach jednego środowiska, tworząc u progu lat 90. swoją formację polityczną i wciągając do niej ludzi, tworzył niejako mentalność gangu, namawiając właśnie do posługiwania się językiem wulgarnym i prymitywnym oraz namawiając niemal wprost do tego, by kraść.

A pamiętajmy, że środowisko stworzonego przed ponad 30 laty przez i wokół Donalda Tuska, KLD [Kongres Liberalno-Demokratyczny - red.], które było na tyle zdemoralizowane i uwikłane w różne rzeczy, że w efekcie jego członkowie byli wręcz skazani na lojalność wobec swojego lidera - znajduje się przecież już od wielu lat u sterów władzy w Platformie Obywatelskiej. Myślę więc, że ta wspomniana wulgarność, a także nieuczciwość to po prostu taki niejako naturalny, mentalny świat dla środowiska skupionego wokół Donalda Tuska. Przecież wielu tych ludzi przy własnych dzieciach czy żonach jest w stanie wywrzaskiwać te wulgarne, ohydne, ordynarne hasła podczas tych sekciarskich marszy. To coś okropnego.

W niedzielnym Marszu ulicami Warszawy udział wzięli nie tylko pracownicy mediów sprzyjających opozycji, ale również „niezawiśli” sędziowie czy prokuratorzy, tacy jak sędzia Sądu Najwyższego - Michał Laskowski, Igor Tuleya czy Ewa Wrzosek. Czy powinniśmy przejść nad tym faktem do porządku dziennego?

Ciężko to nawet w jakikolwiek sposób komentować. Jest to zadziwiające, że ludzie pokroju Laskowskiego czy Tulei w ogóle jeszcze funkcjonują jako sędziowie. Powinni oni być w trybie natychmiastowym ukarani usunięciem z funkcji sędziowskich za to, że w sposób absolutnie jednoznaczny i niedopuszczalny angażują się w publiczne udzielanie poparcia jednej ze stron sporu politycznego w naszym kraju. To niedopuszczalne łamanie elementarnego porządku konstytucyjnego obowiązującego w Polsce. Są to zaniedbania niezwykle szkodliwe dla naszego państwa oraz dla całego naszego życia zbiorowego.

Bardzo dziękuję za rozmowę.